Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/599

Ta strona została skorygowana.

— Odjeżdża pan? — powtórzyła, wpatrując się w doktora błędnym wzrokiem. Opuszczasz pan moją matkę?...
— Nie, proszę pani, nie! — odrzekł młody doktor — nie opuszczam bynajmniej... Przeciwnie, jadę szukać pomocy... Jadę wezwać na pomoc olbrzyma wiedzy, wobec którego jestem pigmejem... jeden tylko ten człowiek zdolnym jest ocalić pani matkę... Dałby Bóg, żeby na czas przybył!... i wybiegł z pokoju.
— Czuwaj pani — odezwał się doktor Schultz. — Ja zajdę do apteki i przygotuję emetyk.. Powrócę za parę minut.
— Idź pan... ale spiesz się... Nie pozostanę długo przy łóżku umierającej, bo czuję, że zwarjowałabym.
Wyszedłszy z domu zdrowia, Grzegorz popędził jakby go kto gonił, do stacji powozów, znajdującej się obok kolei. Jeden fiakr stał tylko. Stangret poił konia.
Młody człowiek zapytał go głosem zadyszanym:
— Wiele potrzebujesz czasu, ażeby dojechać na ulicę Soufflet?
— Godzinę... koń mój nie źle chodzi.
Grzegorz wyjął z kieszeni pięć sztuk złota.
— Dostaniesz te pięć luidorów, jeżeli dojedziesz w pół godziny...
— Czy to zakład obywatela?
— To więcej niż zakład, to kwestja życia i śmierci.
— Dobrze, zarobi się to złoto! — Siadaj pan.
Stangret skoczył na kozieł i zaciął konia. Powóz potoczył się z wielką szybkością. Koń był dobry i z Auteuil do samego miejsca nie zwolnił biegu, ku wielkiemu przerażeniu przechodniów, którzy musieli umykać z drogi. We dwadzieścia pięć minut biedne zwierzę, okryte pianą, stanęło u celu...
— Maszże sobie pięć luidorów — powiedział Grzegorz — zaczekaj na mnie, zatrzymuję cię...
Wleciał do domu, nie zapytawszy nawet odźwiernego, w paru skokach przebył schody, zadzwonił de drzwi i zapytał starego służącego, który mu otworzył: