— Doktor V.... w domu?
— Jest, proszę pana...
Młody człowiek poczekał parę minut w przedpokoju, a te kilka minut wydały mu się wiekiem.
Służący wrócił i oznajmił, że pan czeka na gościa.
Grzegorz wszedł do gabinetu starego uczonego, który podał mu rękę na przywitanie, a dostrzegłszy jego śmiertelną bladość i twarz okrutnie zmienioną, domyślił się, że zaszło coś niezwykle ważnego.
— Idzie tu o jakieś nieszczęście, nieprawda, moje dziecię? — zapytał.
— Tak! — odrzekł Grzegorz. — Straszne nieszczęście mi zagraża, uderzając piorunującym ciosem w kobietę, którą kocham i która ma zostać moją żoną. W tobie jedynym nadzieja uchronienia nas od nieszczęścia.
— Cóż potrzeba zrobić?
— Pojechać ze mną..
— Gdzie?
— Do domu zdrowia do Auteuil...
— Cóż się tam stało?
— Błagam cię, mistrzu, nie wypytuj, bo czas ubiega... W drodze wszystko opowiem... Chodźmy...
Zeszli prędko ze schodów. Stangret ocierał konia wiązką siana...
— Drugie sto franków! — krzyknął Grzegorz — jeżeli w pół godziny dojedziesz do Auteuil..
— Niech panowie prędko siadają...
O dwunastej minut dwadzieścia pięć, pociąg wyruszył do Hawru, unosząc Klaudjusza Marteau, małego Piotrka i Laurenta. Trzej podróżni znajdowali się sami w jednym z przedziałów klasy drugiej. Każdy z nich usiadł sobie w kąciku przy oknie, mały Piotrek naprzeciw Klaudjusza. Laurent zapalił cygaro, bo nie zwykł był niczego sobie odmawiać. Ex-marynarz wyciągnął z kieszeni fajkę i kapciuch,
— Słowo daję, że trzeba wypalić.