Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/606

Ta strona została skorygowana.

W pięć minut weszła służąca z oznajmieniem, że wszystko gotowe.
— No to chodźmy — zawołał Klaudjusz i czemprędzej podniósł się, chwycił za ramię restauratora i szedł na schody, jęcząc i przeklinając.
Jęki te i przekleństwa powiększył się jeszcze przy rozbieraniu i kładzeniu do łóżka.
— Pan doktor zawołała służąca — otwierając drzwi i wprowadzając przybyłego.
Doktor ten, typ staroświecki, jaki rzadko napotykać już nawet w prowincjonalnem miasteczku; był to stary, chudy człowieczyna, z twarzą jak ostrze noża.
Wchodząc do pokoju spojrzał po wszystkich, ukłonił się im, przystąpił do łóżka i odezwał się do Klaudjusza:
— To tyś jest pacjentem, przyjacielu?
— Ja, proszę pana.
— Wiedziałem o tem...
— A więc — zaśmiał się Klaudjusz — po co pan doktor pyta?...
— Żeby być zupełnie pewnym... Upadłeś?
— Tak.
— Wiedziałem o tem... Opowiedzieli mi to wszystko... skręciłeś nogę w kostce?
— Tak, proszę pana.
— No, zobaczymy...
Doktor ujął za stopę Klaudjusza i zaczął naciskać ją palcami. Kiedy doszedł do kostki, marynarz zaczął drżeć jak opętany.
— Boli? — zapytał doktor, nie przestając naciskania:
— Ależ do wszystkich piorunów, spodziewam się, że mnie boli.
— Wiem o tem, ale muszę się przekonać i radzę ci, nie wrzeszcz tak głośno, bo mnie ogłuszysz.
Po paru jeszcze sekundach doktor odezwał się z powagą wyroczni:
— Ani wyskoczenie, ani zwichnięcie... jednym słowem nic ważnego.