Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/607

Ta strona została skorygowana.

— Tem lepiej! — mruknął niezadowolony Laurent.
— Szczęście doprawdy... — wykrzyknął uradowany Piotruś.
— Cóż to więc jest, panie doktorze, co to jest? — odezwał się Klaudjusz.
— Obrażenie ściągacza z lekkiem naruszeniem wiązadeł... to powoduje ten ból dotkliwy, jakiego doświadczasz...
— A jakim sposobem się wyleczyć?...
— Nic prostszego... wcieranie trzy razy dziennie olejkiem kamforowym i owinięcie nogi watą...
— A kiedy będę mógł chodzić?...
— Za dwa lub trzy dni najdalej... Jutro powiem ci to dokładniej, mój przyjacielu. Proszę o sześć franków, jakie mi się należą za wizytę.
— Racz pan, panie Laurent, uiścić się panu konsyljarzowi... Dziękuję stokrotnie...
Doktor zażył powtórnie tabaki, schował do kieszeni sześć franków i odrzekł:
— Nie dziękuj, mój przyjacielu... Nauka moja należy do całego świata... Zresztą jestem zapłacony...
Ukłonił się do koła i wyszedł, odprowadzony do schodów przez właściciela hotelu i Laurenta.
Zaledwie intendent wyszedł za drzwi, Klaudjusz przywołał co żywo Piotrusia i szepnął doń z cicha:
— Zbliż się no do mnie, mój chłopcze.
— Jestem, proszę pana — odpowiedział podchodząc chłopczyna. — Czego pan sobie życzy?...
— Podaj mi zegarek.
— Gdzie jest?
— Oto jest... — odpowiedział chłopiec — spełniając polecenie.
Marynarz spojrzał na godzinę.
— Dziesięć minut do czwartej... — mruknął. — To dobrze, mamy jeszcze dosyć czasu przed sobą.
Laurent powrócił do pokoju.
— No cóż, biedny mój towarzyszu?... — zapytał. — Zmuszony będziesz przeleżeć w łóżku jakie trzy, albo cztery