Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/611

Ta strona została skorygowana.

— Zęby zaciśnięte... dziąsła białe... — szepnął.
I zmarszczył groźno czoło. A głośno dodał, zwracając się do doktora pomocnika:
— Dałeś pan emetyku chorej, jak to zaordynował doktór Vernier?
— Tak jest, proszę pana.
— I otrzymałeś pan rezultat pożądany?
Doktor Schultz odpowiedział potwierdzająco.
— Zachowałeś pan zapewne?...
— Tak, panie.
— Doktor pomocnik wyszedł z pokoju i wrócił zaraz prawie, niosąc miseczkę... Sławny uczony wyjął z kieszeni lupę i uważnie, uparcie przypatrywał się zawartości miski. Grzegorz niespokojny nie spuszczał oczu z jego twarzy. Twarz ta chmurzyła się coraz bardziej. W pokoju panowała cisza grobowa, przerywana tylko głośnym oddechem warjatki. Nareszcie stary profesor podniósł głowę. Blady był nadzwyczajnie. Spojrzenie jego tak zazwyczaj łagodne, było teraz surowe. Spojrzał kolejno na Grzegorza i Schultza i głosem cichym i smutnym od którego aż zadrżeli jego słuchacze, odezwał się:
— Panowie, cożeście zrobili?.. cożeście zrobili?..
Grzegorz zlodowaciały, z przerażenia, wyszeptał:
— Cóż za winę nam pan zarzuca?..
— Winę, któraby była zbrodnią, gdyby nie była popełnioną bezwiednie...
— Mów pan.. na Boga.. mów pan!...
— Ta nieszczęśliwa kobieta umiera, otruta przez was!
Edma, posłyszawszy to straszne oskarżenie, jęknęła głucho i upadła jak nieżywa przy łóżku.
— Otruta! — powtórzyli jednocześnie Grzegorz i Schultz.
I Grzegorz drżący, nieprzytomny prawie, zmuszony chwycić się za poręcz fotelu, żeby nie upaść odezwał się zdławionym głosem:
— O! mistrzu! ty nie powiedziałeś tych słów okropnych, ty cofasz je, nie prawda?