Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/612

Ta strona została skorygowana.

— Wymówiłem je, moje dziecko, niestety i nie cofam wcale... dozy trucizny, jaką chcieliście przywrócić zdrowie chorej, były za duże, za silne i mogły sprowadzić śmierć fatalną!..
— Nie!... sto razy nie!.. — odrzekł młody człowiek z gorączkową energią. — Nie zawiniłem ani nieostrożnością ani pomyłką!.. Tak w jednym, jak w drugim razie byłbym chyba warjatem, a pomimo niesłychanego oburzenia, które paraliżuje w tej chwili mój umysł, posiadam zdrowe zmysły... Dozy jakie dawaliśmy były bardzo nieznaczne. Sam przyrządzałem lekarstwa razem z panem Schultzem ich moc studjowaliśmy zawsze. W żaden sposób nie mogliśmy zatruć chorej.
— To prawda!.. to prawda, zaręczam honorem.. potwierdził doktor pomocnik, chociaż drżał także.
Sławny profesor wyciągnął rękę po miskę.
— Po co walczyć przeciwko prawdzie?.. — odrzekł surowo. — Po co zaprzeczać światłu?.. Dowód tego, co mówię, znajduje się tutaj!... Dowód to pewny, niezaprzeczony!... Emetyk zrobił swoje a liczne niteczki krwi świadczą o gwałtowności trucizny.
— Mistrzu! — wykrzyknął Grzegorz — dla mnie jesteś żywem wcieleniem prawdy i wiedzy, a jednakże muszę ci zaprzeczyć... Słaba doza belladony, jakąśmy podawali chorej, nie mogła się przyczynić do wytwarzania niteczek krwistych, o jakich wspominasz...
— Ja to samo powiadam!... odezwał się Schultz.
Doktor V.., wzruszył ramionami.
— A co? więc naprawdę powarjowaliście oba dwaj, moi panowie!... Belladona powiadacie!... Czyż nie widzicie, że ta nieszczęśliwa kobieta, jeżeli umrze, to umrze otruta najgwałtowniejszą z trucizn roślinnych: „Datura stramonium“, której użyliście nieostrożnie, nierozważnie, jak prawdziwe żaki!... jak dzieci!...
Grzegorz Vernier i doktór Schultz spojrzeli po sobie zdumieni.
— „Datura stramonium!“ — powtórzyli obaj.