Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/617

Ta strona została skorygowana.

— Byłeś w aptece?
— Tylko co powróciłem i przyniosłem co potrzeba.
— No, to dobrze, ja idę na telegraf, a jak powrócę, zrobię wcieranie Klaudjuszowi. Musimy go jak najprędzej postawić na nogi.
— Tak, ale pan Klaudjusz prosi pana intententa, ażeby przed wyjściem wstąpił do niego na chwilę.
— A czegoż on chce odemnie?
— Ma podobno coś bardzo pilnego do powiedzenia.
— Coś bardzo pilnego powiadasz?
— Tak jest, panie Laurent.
— Dobrze, idę.
Zaintrygowany trochę Laurent wszedł do Klaudjusza, a chłopak zamknął drzwi.
Marynarz leżał w łóżku nakryty kołdrą pod samą brodę. Krucze włosy i twarz ogorzała odbijały rażąco od poduszek. Jęczał nieustannie.
— No co? — zapytał Laurent — nic ci nie lepiej?
— Nie, do pioruna, nic mi nie lepiej! odrzekł marynarz — zdaje mi się, że mi wpychają w ciało setki igieł, cała noga mi drętwieje.
— To nic, nie trzeba się niepokoić. Stary doktor, co był przed chwilą, na pewno ci przez wcieranie pomoże.
— I ja tak myślę i zgóry dziękuję panu.
— Piotruś powiedział mi, że mi chcesz coś ważnego zakomunikować.
— Tak jest, panie Laurent.
— Mów zatem, tylko prędko, muszę iść na telegraf z depeszą.
— Masz pan przecie dosyć czasu.
— Nie, nie, idzie mi o to, żeby pan Fabrycjusz dowiedział się jak najprędzej.
Klaudjusz Marteau uniósł się trochę na łóżku.
— Piotruś! — zawołał.
— Jestem, proszę pana.
— Klucz jest w zamku, wszak prawda?
— Jest, proszę pana.