Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/621

Ta strona została skorygowana.

zechcę, daję ci na to moje słowo honoru, że cię oskarżę, jako wspólnika Fabrycjusza Leclér’a...
— Co ty pleciesz Marteau... mój pan jest uczciwym człowiekiem, nie ma sobie nic do wyrzucenia!...
— To rozpatrzy i osądzi sprawiedliwość, mój gagatku!...
— Zresztą — ciągnął dalej intendent, któremu pot zimny wystąpił na czoło — ja nie wiem o niczem, nic a nic podłego nie zrobiłem...
Alboś jest głupcem, albo wspólnikiem!... Wybieraj — zawołał Klaudjusz. A tymczasem po raz ostatni ci powiadam, oddaj mi tę depeszę!
— Weź ją sobie!... wybełkotał Laurent w śmiertelnej trwodze.
Marynarz chwycił ćwiartkę papieru, rozwinął i głośno przeczytał: „Pan Fabrycjusz Leclére, ulica Longchamps. Neuilly, Paryż. — Zatrzymaliśmy się w Mantes. Klaudjusz zwichnął nogę. — Zyskaliśmy pięć dni czasu... Niech pan będzie zupełnie spokojny”.
— Doskonale — zawołał Bordeplat... oto dowód przekonywujący, dołączę go do kolekcji, jaką już posiadam... A teraz jaką sumę doręczył ci pan Leclćre na kupno statku parowego, po jaki jechaliśmy do Hawru?
— Trzydzieści tysięcy franków.
— Gdzie są te pieniądze?
— Mam je w pugilaresie.
— Daj mi je.
Laurent znowu się oburzył.
— Co?... Mam ci dać te pieniądze?... A to co?... Czyś ty nie złodziej przypadkiem?
Marynarz uderzył pięścią w stół z taką siłą, że deska pękła na dwie połowy.
— Nie powtórz tego — wrzasnął — nie powtórz tego do pioruna, bo cię jak psa zaduszę!... Chcę wziąć te pieniądze na to, aby je zwrócić tym, których okradł ten łotr, twój pan szanowny!... Dawaj prędko, albo się miej na baczności.