Powóz jakim jechał Klaudjusz Marteau jechał prędko. Stangret zatrzymał konia na rogu ulicy Raffet z bulwaru Montmorency, o dwadzieścia kroków od bramy.
— Masz swoje dwie sztuki — powiedział do niego marynarz.
— Dziękuję obywatelu.
— Teraz biorę cię na godziny... poczekaj tu na mnie...
— Dobrze.
— Czy wiesz, gdzie mieszka komisarz tej dzielnicy?
— Wiem... Przy ulicy Lafontaine, nie daleko stąd.
— Dobrze... Teraz mnie posłuchaj... Wydajesz mi się uczciwym chłopakiem.
— Nie jestem złym — odrzekł śmiejąc się stangret.
— Uważam, że będziesz zdolny wyświadczyć mi pewną przysługę.
— Z całą chęcią.
— Tem bardziej — ciągnął Bordeplat — że za tę przysługę czekać cię będzie dobre wynagrodzenie.
— Wynagrodzenie nigdy nie przeszkadza, ale mogłoby się i obejść bez niego. O cóż idzie?
— Nazywam się Klaudjusz Marteau. Będziesz pamiętał?
— Klaudjusz Marteau?... bardzo dobrze.
— Widzisz tę kratę?...
— Ma się rozumieć!...
— To brama domu zdrowia, do którego wejdę za interesem. Będę tam kwadrans albo i pół godziny... Zależeć to będzie od wielu rzeczy... Jeżeli po godzinie nie wyjdę, to pojedziesz do komisarza policji i powiesz mu, że cię upoważniłem do tego, iżbyś go przyprowadził dopomnieć się o mnie.
— Czy to wszystko?
— Wszystko.
— To nie będzie zbyt trudnem do wykonania.
—Będzie za to dwadzieścia franków na piwo. Zrozumiałeś?
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/627
Ta strona została skorygowana.