Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/630

Ta strona została skorygowana.

— O! — zawołał znowu Klaudjusz niezmiernie jestem szczęśliwym, że widzę panienkę przy panu Vernier. Przynajmniej nie obawiam się już o panienkę.
— Nie obawiacie się o mnie? — powtórzyła żywo Edma. — A czegóż się było o mnie obawiać?
— Zaraz pomówimy o tem, gdy się tylko dowiem wszystkiego, co mi potrzeba, a to nie potrwa długo...
Marynarz zwrócił się do Grzegorza.
— Jest także w pana zakładzie młoda kobieta nazwiskiem Matylda Jancelyn?
— Jest... ale po cóż te pytania?
— Ażeby pana powiadomić, panie doktorze, że co noc wchodzi ktoś do zakładu, żeby zadać truciznę pani Delariviére, jej córce, albo Matyldzie Jancelyn... a może i wszystkim trzem nawet...
Stary uczony zerwał się z miejsca.
— A! — wykrzyknął — więc jest światło!... jest światło!... przeczuwałem to przecie...
Grzegorz pochwycił obie ręce Klaudjusza.
— Na Boga, wytłomacz się człowieku!... wytłomacz się!...
— Tłomaczenie będzie proste i krótkie. Od trzech nocy śledzę krok w krok nędznika truciciela, który się tu zakrada. Kogo, nie wiem, ale uprzedziłem pana, więc się pan dowie.
— Moją matkę... to moją matkę! — wykrzyknęła Edma, wybuchając płaczem.
— Utrzymujesz, że jakiś człowiek zakrada się nocą do tego domu? — zapytał Grzegorz.
— Tak jest, panie doktorze... pomiędzy dwunastą a pierwszą i za każdym razem pozostaje tutaj około dwudziestu minut.
— Ależ to niepodobna! Brama od ulicy Raffet jest zawsze zamknięta, zawsze jej stróż dobrze pilnuje.
To też łotr nie tamtędy się dostaje, wkrada się furtką, wychodzącą na bulwar Montmorency, obok przejazdu kolejowego.