— Czy znam? spodziewam się że go znam. I pan znasz go także, panie doktorze i jesteś pan przez niego oszukiwany.
— Nazwisko jego... nazwisko? szeptał młody doktor.
— Fabrycjusz Leclére — odpowiedział Klaudjusz.
Gdyby niespodzianie piorun wpadł do gabinetu doktora, nie zrobiłby większego wrażenia, niż nazwisko Fabrycjusza, wymienionego przez Klaudjusza Marteau. Edma, Grzegorz i doktor Schultz stali jak wryci i własnym uszom nie dowierzali.
— I to nie jedna jego zbrodnia! — ciągnął marynarz. — Posiada ich więcej na swem sumieniu, a powie się o każdej parę słów w stosownej chwili i miejscu! Jeżeli jednak przybyłem dość wcześnie, ażeby przeszkodzić spełnieniu tej ostatniej, to i za to dziękuję gorąco Bogu.
— Tak jest, mój przyjacielu — odpowiedział Grzegorz — przybyłeś na czas jeszcze. Ale to, coś nam oznajmił, jest tak dziwne i tak niespodziewane, że naprawdę nie śmiem w to uwierzyć... Czy ja cię dobrze zrozumiałem, mój bracie? Czy nie mylisz się czasami?
Klaudjusz Marteau podniósł w górę rękę.
— Zrozumiałeś mnie pan dobrze, panie doktorze, a przysięgam panu na to, co mam najświętszego na świecie, że powiedziałem prawdę.
— Pewny jestem dobrej twej wiary — odrzekł Vernier — rozumiesz jednak, że podobne oskarżenie musi polegać na dowodach materjalnych...
— Będziesz je pan miał i to jak najlepsze — wykrzyknął Bordeplat.
— Pochwycisz pan nędznika przy spełnianiu jego zbrodni!...
— Jakim sposobem?
— Czuwając tej nocy i przyszłej... Jeżeli truciciel wie, że pani Dalariviére nie umarła, to powróci z pewnością, aby jej zadać cios ostatni.