Laurent zbliżył się do jednego okna w swoim pokoju, otworzył je z wielką ostrożnością, żeby nie narobić hałasu i wychylił się na dwór.
Noc już była zupełna, ale przy świetle latarki, zawieszonej na ścianie mógł dojrzeć, że wychodzi na podwórze stajenne. Tuż pod samym oknem leżała kupa gnoju, którą zdradzał rozchodzący się silny odór. W głębi podwórza rysowała się niewyraźnie w zmroku brama wjazdowa, wychodząca na ulicę sąsiednią.
Po tym krótkim egzaminie Laurent pokręcił głową z zadowoleniem.
— To więcej warte, niż podwójna drabina — rzekł do siebie, cofając się w głąb pokoju.
Otworzył sakwojaż podróżny, wyjął z niego rewolwer, w który radził mu się zaopatrzyć Fabrycjusz, a włożywszy go do kieszeni powrócił do okna.
Na podwórzu panowało zupełne milczenie. Laurent wszedł na okno, uchwycił się silnie ramy i wyskoczył. Przez parę sekund wisiał w powietrzu, nareszcie puścił się i spadł na stos gnoju, nie zrobiwszy sobie nic złego. Podniósł się na nogi, przeszedł cichutko na palcach wzdłuż muru aż do bramy, otworzył ją i znalazłszy się na ulicy, zaczął lecieć ku stacji kolei.
Mały Piotruś zasypiał tymczasem z zaciśniętemi pięściami.
∗ ∗
∗ |
Było już około dziesiątej, gdy Klaudjusz Marteau wyszedł z zakładu w Auteuil, przez bramę od ulicy Raffet.
Stangret, wierny rozkazowi jaki otrzymał, spoglądał co pięć minut na zegarek i sposobił się, skoro nadejdzie oznaczona godzina, popędzić do komisarza, aby go zawiadomić, że pewien podróżny, którego przed godziną przywiózł ze stacji św. Łazarza do domu warjatek, żąda pomocy policji.
Marynarz nadszedł tymczasem.
— A to pan — wykrzyknął stangret.
— Tak... Wszystko odbyło się jak potrzeba i oto jestem...