Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/654

Ta strona została skorygowana.

Paula wyprostowała się dumnie.
— Kłamstwo — krzyknęła — kłamstwo głupie i podłe.
— Niestety, bolesna to, ale święta prawda, proszę pani.
— Kto śmie oskarżać Fabrycjusza?
— Dowody niezaprzeczone.
— Nie wierzę!
— Dzisiaj może. Ale jutro musi się pani przekonać.
— Nie uwierzę i nie przekonam się wcale. Zaprzeczę dowodom, jeżeli dowody wskażą mi Fabrycjusza jako winnego! Prędzej to złudzenie jakieś, ale nigdy zbrodnia! Dla czegoż mnie nie posądzają? Jeżeli on jest winnym, i ja mogę być winną także! Nie, doktorze, to chyba maligna to wszystko! Fabrycjusz jest najlepszym i najszlachetniejszym z ludzi! Fabrycjusz miałby truć podle biedną kobietę, która nam wszystkim jest tak drogą? I dla czego? W jakim celu? Cóżby miał w tem za interes? Odpowiadaj pan! Odpowiadaj!
— Pani — odpowiedział Grzegorz — cierpię bardzo nad panią, ale muszę mieć nielitościwą odwagę chirurga, przykładając rozpalone żelazo do bolesnej rany i nie zważającego na krzyki boleści pacjenta, byle go tylko ocalić. Ja pragnę panią wyleczyć i wyleczę. Fabrycjusz Leclére, nędznik, któremu pani zaufała bez granic, wchodzi co noc do tego domu przy pomocy klucza podrobionego.
— Skądże pan wiesz o tem? — przerwała Paula. — Czyś go pan widział?
— Nie, ale mam na to dowody.
— Zaprzeczam tym dowodom... Jakiekolwiek są one?
— Świadectwo człowieka, który przez trzy ostatnie noce śledził Fabrycjusza od jego mieszkania w Neuilly, aż do małej furtki na bulwarze Montmorency.
— Ten człowiek jest oszczercą!
— Brylant znaleziony w okrąglaku...
— Nie dowodzi niczego! Spacerując z panem, zgubił ten kamień.
— Podrobione klucze.