Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/66

Ta strona została skorygowana.

Wyjął z niej pugilares wypchany papierami i zaczął go przeglądać, co trwało kwadrans, albo dwadzieścia minut.
Róża powróciła.
— Jest wszystko, co pan żądał — powiedziała, kładąc na stole papier i koperty, stawiając kałamarz i pióro. — Nie potrzeba nic więcej?...
— Nie, moje dziecko, dziękuję ci.
Bankier, pozostawszy sam, wybrał sobie pióro, umaczał je w kałamarzu i na nagłówku jednego z arkuszy papieru stemplowego wypisał pewnem, wyraźnem pismem:

„Testament“.

Namyślał się potem parę sekund, i ręką człowieka, który wie co robi i nie waha się co do nadania takiej formy swej woli, ażeby była nienaruszalną, napisał ostatnie rozporządzenia swoje. Zajęły one półtorej strony arkusza.
Po uważnem przeczytaniu tego aktu, na którym nie znajdowały się żadne poprawki, ani skrobania, zrobił kopję na drugim arkuszu, a następnie napisał dwa listy. Na pierwszym był adres jego przedstawiciela w Nowym Jorku, a list traktował o interesach, odnoszących się do likwidacji bankierskiego domu. Drugi był do dawnego kolegi szkolnego, z którym pozostawali w przyjaźni, i który był notarjuszem w Paryżu. Wsunął jeden z egzemplarzy testamentu do tej samej koperty, co list i położył adres.

„Pan Percjèr, notarjusz.
Ulica Lous-le-Grad № 9
w Paryżu.“

List położył jeden na drugim, list do notarjusza leżał pod spodem i pozostawił je przy kałamarzu. Na koniec złożył we czworo odpis testamentu, włożył go do pugilaresu i lżejszy i weselszy, że pozbył się tak wielkiego ciężaru, powrócił do sąsiedniego pokoju, z którego wyszedł przed dwoma godzinami blisko.
Joanna spała ale snem gorączkowym, pełnym przerażających widziadeł. Twarz, na którą wystąpiły nierówne czerwone plamy, wyrażała przerażenie.