— Oto jest ten rewolwer — przerwał Grzegorz. — Poczekaj, zaraz zobaczymy.
Wziął blaszkę metalową i przekonał się, że rzeczywiście pasowała doskonale.
— Nie radzę — ciągnął dalej Klaudjusz — nie radzę łotrowi zapierać się, że to rewolwer nie jego, bo oto jest jego brat rodzony, który w moich oczach został wrzucony do Sekwany, pewnej pięknej nocy księżycowej i który siatką wydostałem.
Fabrycjusz zgrzytnął zębami.
— To jeszcze nie wszystko — prawił dalej marynarz — teraz musimy przejść do czego innego.
Rozwinął papier w trzeciej części spalony.
— To — odezwał się — jest dowodem innej zbrodni.
— Innej zbrodni? wykrzyknął Grzegorz z oburzeniem, gdy tymczasem Paula zasłaniała sobie twarz rękami.
— A może i dwóch innych, panie Vernier, ale mówię tylko o jednej. Papier ten dowodzi, że pan Delariviére zrobił testament na korzyść swej córki i żony i że ten nędznik usiłował zniszczyć dokument, ażeby obedrzeć dwie biedne istoty, zamordowawszy zapewne swojego wuja.
Wszyscy krzyknęli przerażeni.
— Tego ostatniego czynu nie jestem pewnym, ale wydaje mi się bardzo coś nieprawdopodobnym. W każdym razie, gdyby nawet pan Delariviére nie został jego ofiarą, i tak zasłużył, lepiej niż potrzeba na szafot, jaki mu przyobiecuję.
— I wy słuchacie tego człowieka! — zaryczał Fabrycjusz w przystępie wściekłości. — Oskarża mnie, a wy mu wierzycie! A wiecie, kto to jest ten pan Klaudjusz Marteau... wyrzutek społeczeństwa i złodziej, skazany przez sąd wojenny na pięć lat więzienia!
— Ano tak, zrobiłem głupstwo — odpowiedział Bordeplat — a ty myślałeś, że jestem takim samym, jak ty łotrem i że kupisz sobie za tanie pieniądze moje sumienie. Prawdą jest, coś powiedział. Kiedy służyłem w marynarce, skradłem z głodu bochenek chleba. Omyliłeś się, panie Leclére!...
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/671
Ta strona została skorygowana.