Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/674

Ta strona została skorygowana.

— Więc się pan nie gniewasz na mnie?
— Naturalnie że nie!
— Przysięgam pani.
Panna Baltus odetchnęła, przestała płakać i uspokoiła się. A po chwili milczenia odezwała się znowu:
— Jakże to być może, żeby na świecie znajdowały się podobne potwory? Po co te wszystkie podłości? Cóż za cel tych strasznych zbrodni?
— O! — odrzekł Grzegorz — przyczyny dla jakich działał ten człowiek, łatwe są do odgadnięcia. Brat pani mógł go zgubić, zabił pani brata, ażeby się uchronić od kajdan.
— A dla czego usiłował otruć Joannę?
— To także jasne zupełnie. Od chwili, jak się dowiedział, że liczymy na wyzdrowienie pani Delariviére, że mamy nadzieję dowiedzieć się od niej nazwiska skazanego, a tym sposobem odszukać prawdziwego winowajcę, postanowił usunąć ją ze świata. Miał nadto inną jeszcze przyczynę.
— Jaką?
— Nie dość mu było, że zniszczył testament swojego wuja, chciał sobie przez śmierć Joanny zapewnić spokojne posiadanie całego majątku.
— Czy przypuszczasz pan także, że zamordował pana Delariviére?
— Nie wiem, ale podzielam zdanie dzielnego Marteau, że wydaje mi się to bardzo prawdopodobnem.
— Okropne! okropne! — szepnęła młoda dziewczyna, spuszczając głowę i zakrywając rękami twarz.
Przyszła jej do głowy myśl, na którą zaczerwieniła się ze wstydu. Przypomniała sobie, że zeszłej nocy uniesiona szałem miłosnym, opierała głowę swoją na ramieniu Fabrycjusza w chwili, gdy Magdalena zadzwoniła do bramy willi.
— No, teraz kochany mój uczniu — odezwał się do Grzegorza doktor V... — powiedz mi, jak myślisz postąpić?