Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/690

Ta strona została skorygowana.

— No, a gdzie masz?
— W kapeluszu pod podszewką...
— Nie zły koncept! wcale nie zły! — mruknął Bec-de-Lampe i zatarł ręce z radości...
— Jakimże to jednak sposobem nie obrewidowano cię w kancelarji?...
— Przeciwnie, obrewidowano mnie najstaranniej.
— I cóż?
— Oddałem sam kapelusz w łapę pisarzowi, ale zapomniano o nim...
— Prawdziwe szczęście! — powiedział La Gourgone — jeżeli tak, to nic nam zmykać nie przeszkadza...
— Nic a nic...
— Więc dziś zaraz wieczór opuszczajmy obóz...
— I owszem.
— Jest jednak pewna trudność — odezwał się Fabrycjusz.
— Jaka?
— Skoro, ażeby się stąd wydostać, potrzeba dać nurka... potrzeba wynaleźć sposób, iżby pieniądze nie zmokły...
— Sposób ten mam odrzekł Bec-de-Lampe. Przyprowadzono tutaj dziś rano wysłużonego żołnierza, który będzie sądzony za jakąś drobną kradzież. Zauważyłem, że miał przewieszone przez plecy pudełko blaszane, które...
— Kup to pudełko — przerwał żywo Fabrycjusz.
— Kto chce kupować, ten musi płacić... a mnie brakuje monety...
— Masz...
Siostrzeniec bankiera podał więźniowi kilka sztuk srebrnych.
— Po głębszym namyśle przychodzę do przekonania, że niepodobna wynosić się dzisiejszego wieczora.
— Dla czego?
— Bo potrzeba przecie mieć rzeczy jakieś na zmianę po wydobyciu się ze studni. Jeżeli się zaprezentujemy zmoczeni tandeciarzowi, u którego chcielibyśmy kupić ubranie wzbudzimy podejrzenie.