wątpliwości, że gdyby go Klaudjusz Marteau spotkał powtórnie i poznał, znalazłby się zaraz w ręku policji.
— Ja jednakże nic nie zrobiłem złego... — tłomaczył sobie kamerdyner — tylko ja zdołam dowieść, żem niewinien, skoro pan Fabrycjusz rady sobie dać z tem nie może.
I dodał nie bez pewnej logiki:
— Skoro ten wściekły marynarz jest tutaj, to zapewne nie sam być musi!... należy on do bandy, która uwzięła się na biednego mojego pana i poprzysięgła jego zgubę. — Pewnie cała ta banda musiała się w Melun usadowić. Muszę się koniecznie dowiedzieć.
I nieśmiało, ale uparcie, zaczął rozpytywać na prawo i lewo w sposób niejasny, niezrozumiały. Nikt nie mógł go zrozumieć, a tem bardziej objaśnić. Nie mamy potrzeby mówić, że nie śmiał się zbliżyć do willi Baltus. Przekonany, że Klaudjusz musi się kręcić w okolicach tej willi, bał się tam pokazać. Biedny ex-intendent cierpiał niezmiernie nad tem, że nic poradzić nie może. Zaabonował sobie w czytelni książki i całe noce przepędzał nad czytaniem powieści kryminalnych. Studjował je, jak sumienny adwokat studjuje książki prawne, mając do rozwiązania kwestję zawiłą. Napróżno męczył sobie oczy atoli. Nakoniec pewnego poranka wyskoczył uradowany z łóżka i wykrzyknął prawie głośno:
— Mam sposób!...
Sposób ten zresztą był bardzo prosty i wcale nie potrzebował zbytnich wysiłków umysłowych. Laurent ubrał się i poszedł na ulicę Grande-Rue do składu papieru, gdzie jak w każdym podobnym sklepie, można było dostać wszelkich przyborów piśmiennych.
Właściciel sklepu zajęty był właśnie składaniem dzienników porannych, nadeszłych przed kwadransem.
— Czego pan sobie życzy? zapytał wchodzącego.
— Ołówków do obsadki od notesu — odpowiedział kamerdyner.
Kupiec wyjął szufladkę pełną różnej wielkości igielników.
— Oto są — powiedział — a czy mają być długie?
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/696
Ta strona została skorygowana.