oczach ogromne rozmiary. Drżeli, aby cały ułożony plan ucieczki nie spełzł na niczem.
Fabrycjusz ukazał się ze związaną serwetką, z jednego rogu której wyglądał biały chleb i łapki od kury.
Bandyci odetchnęli swobodnie.
— Wiktuały! — wykrzyknął La Gourgone.
— Tak... Przesyłka, ale nie wiem od kogo...
— Nie trzeba nigdy troszczyć się o to, skąd pochodzą rzeczy dobre... — zauważył filozoficznie Bec-de-Lampe.
— Jakiekolwiek jest pochodzenie tych dobrych rzeczy — odpowiedział Fabrycjusz — zastąpią one wyśmienicie zwykłe nasze śniadanie. — Zapraszam was.
— Naprawdę?
— No, a czemużby nie naprawdę!... Pomiędzy towarzyszami nie może być ceremonii...
La Gourgone cmoknął językiem, zabłysły mu oczy.
— Doskonale się składa powiedział bo właśnie jeść mi się chce okropnie.
— Siadajmy w około serwetki, która nam posłuży za obrus i jedzmy.
Usadowili się wszyscy trzej w cieniu na kamieniach w rogu podwórza, każdy wyciągnął z kieszeni łyżkę żelazną pobielaną, Fabrycjusz zaś rozłożył chleb przekrajany na dwoje, rozebraną kurę i figi.
— Ach! — zauważył Bec-de-Lampe — zrewidowali wszystko. Na nasze szczęście jednak nie znaleźli ani puginału w chlebie, ani rewolweru w kurze.
— Rozdziel chleb — odezwał się Fabrycjusz — a ja się zajmę rozebraniem kury.
— Ale jak i czem?...
— Zaraz zobaczycie...
Naostrzył o kamień trzonek łyżki i bardzo zręcznie poodcinał skrzydła i udka.
Koledzy bandyci patrzeli nań z prawdziwem uwielbieniem.
— Że szyk ma, to ma! — odezwał się La Gourgone.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/701
Ta strona została skorygowana.