Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/702

Ta strona została skorygowana.

— Znać w nim lepsze pochodzenie... — dodał Bec-de-Lampe z przekonaniem.
— Od dziesięciu lat, gdy jadłem jakiegoś starego koguta, nic podobnego na zębach nie miałem — zauważył wesoło La Giourgone.
— Za tego zaręczam wam odpowiedział Fabrycjusz — napewno będzie kruchy...
Zabrali się do jedzenia.
— Sapristi! — wykrzyknął La Gourgone po spożyciu pierwszego kąska — to delicja prawdziwa! — Co za smak, co za zapach! Mam kuzyna, co miał znajomego, którego matka chrzestna jadła bażanta... dodrawdy, że bażant to musi być taka sama zupełnie bestja.
W niespełna pięć minut z chleba pozostały tylko okruszyny, a z kury same kości i to obrobione z dokładnością anatomiczną.
— Dwa razy trzy to sześć — odezwał się Fabrycjusz wypada zatem dla każdego z nas po dwie figi... Oto przyjaciele, wasze porcje.
La Giourgone i Bec-de-Lampe rzucili się chciwie na niespodziewany deser.
— Aj! odezwał się ten ostatni po ugryzieniu smakołyka — na jakiś kamień natrafiłem, czy co? O mało nie wyłamałem zęba.
Wyjął z ust owoc, rozłamał dla wyjęcia tego czegoś twardego, na co natrafił zębem, a obejrzawszy się do koła, szepnął z cicha:
— Milczenie i baczność, brachy!... To nie żaden kamień!... To węgorz pod skałą, igielnik, który z pewnością nie sam się tutaj dostał...
— Dawaj — powiedział Fabrycjusz, wyciągając rękę po rurkę metalową, jaką mu Bec-de-Lampe podawał.
— Schowaj — mruknął La Giourgone. — Dozorca patrzy w tę stronę.
Fabrycjusz schował igielnik do kieszonki od kamizelki.
— Więc myślisz? — zapytał — że zawartość tego drobiazgu musi być interesującą?