Czy tylko pewny jesteś, że ta osoba, przy drugiej arkadzie mostu, da mi sto złotych, albo gałganek tej samej wartości? — zapytał recydywista.
— Da ci go na podpis mojego towarzysza, położony pod temi kilku słowami: Bon na sto franków.
— Możesz zatem liczyć na mnie...
W tej chwili nadszedł dozorca z papierem w ręku i zawołał głośno:
— Crochard, Biju, Loupiat, Gaudinier, marsz do trybunału.
Więźniowie, wywołani weszli zaraz do kancelarji, gdzie czekający żandarmi poprowadzić ich mieli do pałacu sprawiedliwości.
Bec-de-Lampe zbliżył się do Fabrycjusza.
— No cóż? — zapytał ten ostatni...
— Ułożone — odrzekł bandyta — wszystko zależy od wyroku, jaki zapadnie... Jeżeli go wypuszczą to dziś jeszcze załatwi zlecenie... Trzeba czekać, a tymczasem masz tu kawałek bibułki od papieresa i szczyptę ołówka... napisz bon na sto franków.
Czas uchodzi powoli. O trzeciej po południu, oskarżeni nie powrócili jeszcze z trybunału.
Bec-de-Lampe, La Gourgone i Fabrycjusz zaczęli się już obawiać. Opóźnienie to nasunęło im podejrzenie, że sprawa musiała być skomplikowaną niezmiernie. Trzej łotrzy nie spuszczali oczu z drzwi, przez które powrócić miał Loupiat ze swojem towarzystwem. Nakoniec otworzyły się one.
Loupiat ukazał się z zaczerwienioną twarzą, z czapką na bakier.
— Uwolnionym, moje dzieci! uwolnionym! — wykrzykiwał. — Prokurator łagodny był jak baranek, nie tak bardzo mnie przygniatał i wyszedłem biały jak śnieg, nawet bielszy od śniegu.
Koledzy zaczęli mu winszować dokoła.
— Więc dziś wieczór wychodzisz?.. — zapytał La Gourgone.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/707
Ta strona została skorygowana.