Nazajutrz, jak nam wiadomo, jegomość Loupiat dowiódł swego alibi, został zatem uwolniony i podjął się spełnić polecenie Bec-de-Lampe’a.
Na dziesięć minut przed siódmą Laurent, tak jak wczoraj, zajął znowu swoje stanowisko i w tej samej co wczoraj postawie rozpoczął czaty, które trwać mogły czas nieograniczony. Wielu przechodniów, widząc człowieka stojącego, bardzo zamyślonego i pochylonego nad wodą, zapytywali sami siebie, co on tu robi, a niektórzy odpowiadali sobie, że nazajutrz posłyszą zapewne o samobójstwie w głębinach Sekwany.
Wybiło wpół do dziewiątej. Most był pusty. Kamerdyner Fabrycjusza zaczął dochodzić do przekonania, że będzie bardzo długą i bardzo ciężką zapewne ta pańszczyzna, jaką sam na siebie nałożył. Nagle zadrżał i podniósł głowę co żywo. O jakie dwadzieścia kroków rozległ się głos pijany, wyśpiewujący na całe gardło zaimprowizowaną widocznie piosneczkę:
Przy drugiej arkadzie mostu
Znajdę mojego słowika,
Z nosem starannie schowanym
Przy drugiej arkadzie mostu.
Laurent pomyślał sobie:
— Druga arkada mostu! wszak dobrze słyszałem... Czy ten nocny spacerowicz umyślnie do mnie przychodzi?... czy też to pijak jakiś, powracający do domu?... Zaraz się chyba dowiem, co mam o tem trzymać.
Śpiewak wszedł na most, zataczając się straszliwie. Podążał chodnikiem po lewej stronie, tym właśnie, na którym wystawał Laurent. Ten ostatni oparł się o poręcz i stał, jakby nic nie słyszał i nic nie widział zupełnie. Loupiat — bo on to był, zbliżał się coraz bardziej. Doszedłszy do Laurenta, którego nogi w tył wyciągnięte, zagradzały przejście, przystanął.