Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/714

Ta strona została skorygowana.

— To musi być ta sama osoba — pomyślał sobie i ujął lekko za ramię kamerdynera, który wyprostował się wzruszony.
Zaaresztuje mnie szelma!... pomyślał sobie Laurent, a głosem niezbyt pewnym zapytał:
— Czego pan chcesz odemnie?...
— Nic, jeżeli nie jesteś tym, który tu czeka na kogoś... od siódmej wieczorem odrzekł Loupiat.
— To ja właśnie czekam — odpowiedział kamerdyner. — Skąd przychodzisz?...
Z miejsca, do którego nikt nigdy nie chce wchodzić, a z którego wychodzi zawsze chętnie. Zrozumiano?...
— Zrozumiano. Kto cię przysyła?...
— Mój towarzysz.
— Nie wiem, kto on taki?...
— Czy potrzeba ci wymienić jego imię i nazwisko?
— Tak.
— A więc... Fabrycjusz Leclére... Przychodzę od niego i mam z tobą do pomówienia.
— Mów zatem.
— Ale najprzód — odrzekł Loupiat potrzeba mi wyliczyć pięć sztuk złotych, albo doręczyć papierek gwarantowany na taką samą cenę. Co wolisz? Oto bilecik Lecléra.
I podał kamerdynerowi ustnik od papierosa, na którym Fabrycjusz napisał był: „Bon na sto frankówè.
Laurent rozwinął pasek, zapalił zapałkę i poznał pismo swojego pana.
W porządku powiedział, sięgając do kieszeni. — Oto masz pięć Napoleonów, po dwadzieścia franków każdy,
Loupiat rozpromieniony, schował złoto do kieszeni.
Dobryś widzę chłopczyna!... Dobry... prawdziwy brat z ciebie! — wykrzyknął. — A teraz roztwórz uszy i słuchaj. Ułożono ją na jutro...
— Co?...
— No, ucieczkę przecie!... Bec-de-Lampe i La Gourgone przygotowali wszystko.