— Co to za jedni?...
— Dwaj kamraci, dwaj tacy sami, jak ja i ty... dwaj przyjaciele... bracia! Trzymają się ze sobą we trzech, jak palce u ręki i razem wyprawią niespodziankę panu prokuratorowi.
— Ale czy im się uda?...
— Niezawodnie|!... Zanadto bestje sprytne.
— Co mam robić? — zapytał Laurent.
— Czy znasz kawał gruntu, co dotyka do więzienia, a ogrodzony jest parkanem prawie zupełnie spróchniałym?...
— Znam.
— Na tym gruncie jest otóż studnia, dotykająca do muru więziennego...
— Wiem.
— Jutro punkt o wpół do dziewiątej wejdziesz tam i usadowisz się przy studni.
— Dobrze.
— Zaopatrz się przedtem w trzy kompletne garnitury, od butów, aż do kapeluszy, rozumie się, w bieliznę... Ubrania mają być czyste, średnich mieszczan, albo świętujących robotników.
— Będę miał trzy ubrania... Nie będzie nic brakować... Czy to już wszystko?...
— Wszystko.
— Którędy przybędzie pan Fabrycjusz i tamci inni?...
— Przez studnię.
— Niemożliwe!... mruknął Laurent.
— Możliwe i pewne, mój poczciwcze, a tylko potrzeba im suchych ubrań, bo po wyjściu ze studni, będą jak grzanki z zupy wydobyte... No, spełniłem zobowiązania i pójdę sobie, a najem się, jak mi się to nigdy chyba po przyjściu na świat nie trafiło. Dobranoc ci, mój zuchu, życzę ci przyjemnych marzeń...
Loupiat, powiedziawszy to, zniknął w ciemności, Laurent zaś powrócił drogą do Melun i wszedł do siebie bardzo zadowolony.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/715
Ta strona została skorygowana.