Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/720

Ta strona została skorygowana.

— Jeżeli wejdą — pomyślał sobie Bec-de-Lampe — tośmy się złapali... Zaraz zobaczą, że brakuje jednej kraty...
Ale nie była to wizyta po celach, obchodzono tylko korytarze.
— Czy śpicie tam? zapytał jeden z dozorców.
— Nie, panie inspektorze — odpowiedział Fabrycjusz trudnoby było spać na taki czas okrutny.
— Masz rację...
Okienko się zamknęło, patrol poszedł sobie dalej.
Skoro tylko kroki ucichły, trzej bandyci się podnieśli.
— To prawdziwe szczęście, że tu nie wleźli — mruknął Bec-de-Lampe — drugi raz już nie przyjdą...
— Gdzie jest sznur?
— Masz go...
— Przez ten czas, jak go będę przywiązywał, niech Leclére weźmie metalową szkatułkę i schowa w nią pieniądze.
— Już to zrobiłem.
— No, to raz jeszcze spróbować, czy sznur dobrze przywiązany, bo od tego wszystko zależy.
Wszyscy trzej chwycili się powiązanego prześcieradła i pociągnęli je z całej siły. Sznur się wypręzył i o mało nie pękł, ale węzeł nie puścił.
— Dobrze — powiedział Bec-de-Lampe — opuszczam go.
I wyrzucił za okno sznur zaimprowizowany.
— Przy podobnym wietrze, zejście będzie trochę przytrudne — mruknął La Gourgone.
— To darmo!... kto nie ryzykuje, nic nie ma! — Nie słychać jeszcze szyldwacha. To właśnie straszna chwila. Na kogo kolej?
— Wszystko jedno — odpowiedział Fabrycjusz — spieszmy się tylko.
— Panom zawsze należy się pierwszeństwo! — rzekł Bec-de-Lampe — dobry masz worek, więc wychodź pierwszy...
Przy pomocy sprzymierzeńców swoich, morderca Fryderyka Baltusa, truciciel Joanny, wysunął się przez otwór nogami naprzód, ujął obu rękami wyciągnięte prześcieradła i rzucił się w próżnię, powierzając się sile węzłów i