Dwaj bandyci pochylili się nad studnią, ale już nic słychać nie było.
La Gourgone nie walczył już wcale...
— Nie miał szczęścia! — odezwał się Bec-de-Lampe — miał rację, że się obawiał; przeczuwał klęskę. Szkoda... Dobry to był chłopak, choć tchórzliwy trochę... Żałuję go bardzo... To pociesza mnie tylko, że przez jakieś dni piętnaście, dozorcy pić bedą z tej studni... Życzę im, żeby się potruli!...
I nie zajmując się więcej nieszczęśliwym topielcem, Bec-de-Lampe myślał tylko, jakby się teraz zorjentować. Fabrycjusz wziął go za rękę i zmusił do pozostania na miejscu.
— Ktoś nadchodzi... — szepnął ostrożnie.
— To zapewne twój człowiek.
— Być może.
Jakaś czarna postać zarysowała się niewyraźnie wśród ciemności.
— Czy to ty, Laurent?... — zapytał Fabrycjusz.
— Ja, proszę pana, ja... odpowiedział wzruszonym głosem kamerdyner. — Jakże jestem szczęśliwy, że pana widzę!... Spodziewam się, że pan o tem nie wątpi?...
— Nie, nie, nie wątpię, ale potem o tem. Gdzie są rzeczy na zmianę?...
— U mnie, proszę pana... Niepodobna było tu przynieść na taki czas, takby były przemokły, jak te, co pan ma na sobie.
— Miałeś rację. Chodźmy do ciebie. Czy to daleko?...
— Pięć minut drogi.
— No to dalej!... Którędy się stąd wychodzi?...
— Niech pan idzie za mną... Zrobiłem otwór w parkanie... W razie potrzeby dwóch może przejść od razu.
W parę minut później trzej towarzysze byli już za ogrodem i szli po pustej ulicy.
Burza się oddalała, ale od czasu do czasu odzywały się grzmoty, a deszcz lał strumieniami.