Fabrycjusz, wyszedłszy na ulicę, zatrzymał się parę sekund, patrzył błędnemi oczami w ciemności, które ledwie rozpraszały światła latarń gazowych, dość rzadko rozstawionych. Gdy się już rozejrzał nakoniec, zaczął biec przed siebie. Minął most i udał się drogą, prowadzącą do willi Baltus. Kiedy już był o jakie dwieście kroków od celu nocnej swej wyprawy, zeszedł z gościńca, podążał dalej polem, pokrytem nie zebranem jeszcze zbożem. Po dziesięciu minutach ciężkiej drogi napotkał jakiś mur przed sobą i musiał się zatrzymać. Poza tym murem, na półtrzecia metra wysokim, rysowały się wierzchołki drzew parku na wypogodzonem niebie. Mur od strony wsi najeżony był kolcami żelaznymi. Fabrycjusz rozpędził się, skoczył jak jaguar, podnosząc ręce i nie dbając, że narażał głowę na roztrzaskanie, gdyby źle wymierzył. Udało mu się jednakże, chwycił więc rękami za pręty żelazne i z nadludzką prawie siłą, o którą nie posądzalibyśmy go nawet, wciągnął się na wierzchołek muru. Pozyskawszy to stanowisko, łatwo już było radzić sobie dalej. Odpoczął trochę i zsunął się na drugą stronę parku. Koniak, którego wypił za dużo, odurzył go, a chęć zemsty czyniła zupełnie pijanym. Przeszedł śmiało aleję, której znał najmniejsze zakręty i obszedł całą willę, Żadne światełko nie błyszczało poza szybami.
— Śpią... — pomyślał ale ja ich zaraz pobudzę.
I doszedł do balkonu po drugiej stronie zabudowania. Balkon ten podtrzymywały eleganckie filary. Pod balkonem istniało dwoje drzwi. Leclére próbował je otworzyć, ale były pozamykane. Myśleć o wysadzeniu było niepodobieństwem, narobiłby hałasu i zaalarmował wszystkich mieszkańców.
— Co robić?... — powiedział sobie.
Odpowiedź na to pytanie naraz mu przyszła do głowy. Objął jeden z filarów i wdrapał się na balkon, na który wychodziły drzwi oszklone. Widocznie nie obawiali się o pierwsze piętro, bo z powodu ogromnego gorąca, jedne
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/727
Ta strona została skorygowana.
ROZDZIAŁ XI.