Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/73

Ta strona została skorygowana.

— Tak! tak... dobrze — wykrzyknęła młoda kobieta — to wielkie, to szlachetne, to godne zupełnie ciebie!
— Chociaż ta hojność dotyczy niezasługującego na to...
— Siostrzeniec twój był bardzo młodym jeszcze, kiedy utracił swoją matkę... Nie umiał oprzeć się ponętom Paryża... Wielu jest takich jak on. Zresztą, może się już poprawił...
— Joanno kochana! Jakaś ty dobra... jesteś naprawdę aniołem, nie kobietą!...

ROZDZIAŁ XIX.

— Cóż tak anielskiego zrobiłam? — zapytała Joanna z uśmiechem.
— Fabrycjusz cię nienawidzi — a ty jednakże go bronisz! — odpowiedział pan Delariviére.
— Nienawidzi mnie powiadasz? a za co?...
— Czyż ja wiem.
— Czytam coś w twojej myśli. Przypuszczam, że twój siostrzeniec ma przekonanie, iż mu chcę zabrać część jego sukcesji... czy tak?
— Tak!
— Sądzę, że się mylisz.. Młodość oddana sama sobie, brak rodziny, zamiłowanie we wszelkiego rodzaju przyjemnościach, pragnienie wolności, spaczyły umysł Fabrycjusza, ale nie zepsuły jego duszy. Jestem pewną, że lepszym jest, aniżeli się wydaje.
Bankier potrząsnął głową z niedowierzaniem.
Joanna mówiła dalej:
— Dwa lata już upłynęło od naszej ostatniej bytności w Paryżu. Zdawało się już wtedy, że Fabrycjusz traci potrochu upodobanie w życiu rozpustnem, które go zużywało przedwcześnie. Kilka słów, jakie wypowiedział w mojej obecności, wyrażały znudzenie, co było bodaj oznaką prędko mającej nastąpić reakcji... A może już teraz zamiast hulaki, znajdziemy człowieka godnego twojej wspaniałomyślności.
— Dlaczego tak bronisz jego sprawy?...
— Bronię jej z przekonania.