Święta prawda, panie doktorze.
— Grzegorz się oddalił, a właścicielka „Wielkiego Jelenia“ zajęła swoje miejsce za kantorem, powtarzając:
— Oj głupież to życie, głupie!...
Wyszedłszy od poczciwej pani Loriol, Grzegorz Vernier udał się do biura telegrafu, skąd wysłał depeszę do doktora V...
Zawiadamiał sławnego uczonego, że nadchodzi godzina ostatecznej a strasznej próby, przypomniał mu obietnicę i prosił o najspieszniejsze przybycie dla wspomożenia go swoją radą.
Zaraz też nazajutrz po południu doktor V. zajechał do willi Baltus.
Na niego tylko czekano z przewiezieniem pani Delariviére do hotelu pod „Wielkim Jeleniem“ i zainstalowano ją w tym samym pokoju, w którym przed sześciu miesiącami, przerażający widok spadającej na szafocie głowy, pomieszał jej rozum.
Joanna, Paula i dwaj lekarze zajęli miejsce w wygodnem lando, które w pięć minut przywiozło ich na plac świętego Jana.
Klaudjusz Marteau siedział na koźle.
Edma, bardzo słaba jeszcze, pozostała w willi pod opieką Magdaleny, a nie wiedziała nic o dramacie, jaki się miał rozegrać.
Pani Delariviére, prowadzona i podtrzymywana przez Grzegorza, weszła na drugie piętro do pokoju pod Nr. 7. Przestąpiwszy próg, zatrzymała się nagle, rzuciła w około siebie badawcze spojrzenie, potem zbliżyła się do łóżka, a następnie podeszła do okna. Tu znowu się zatrzymała i opuściła zadumaną głowę.