Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/77

Ta strona została skorygowana.

Twarz doktora była zmieniona — co zobaczywszy stara kobieta, zapytała:
— Boże Wielki... panie Grzegorzu, czy pani Vernier nie jest przypadkiem chora?
— Nie matka, ale ojciec zachorował.
— Czy nic ważnego przynajmniej?
— Nie wiem... depesza jest alarmująca, niewyraźna i przeraziła mnie bardzo...
— Co za nieszczęście! mój Boże, co za nieszczęście! — wykrzyknęła Magdalena, ocierając łzy fartuchem. — Biedny pan Vernier! taki poczciwy człowiek.
— O! Magdaleno — przerwał Grzegorz — nie przewiduj nieszczęścia, bo jak mam nadzieję w Bogu, istnieje ono tylko w imaginacji twojej; posłuchaj, co ci powiem.
— Słucham... słucham pana...
— Nie mogę już odjechać do Paryża pociągiem, odchodzącym o czwartej, minut czterdzieści sześć, muszę więc zaczekać do szóstej minut czterdzieści cztery... Tymczasem zrobię jeszcze jednę pilną wizytę... Jeżeli choroba mego ojca nie okaże się groźną, powrócę jutro... jeżeli, co nie daj Boże, będzie przeciwnie, to zostanę i napiszę...
— Dobrze, panie Grzegorzu.
— Jeżeli przez ten czas zawezwie mnie ktokolwiek, powiesz mu o przyczynie mojej nieobecności...
I wyszedł.
Obiecał Joannie, że ją odwiedzi dzisiaj jeszcze, chciał zatem dotrzymać obietnicy, zapisać nowe lekarstwo, jeżeliby go było potrzeba, a przedewszystkiew oznajmić, że musi wyjechać koniecznie.
Chociaż myśl o chorobie ojca zajmowała go wyłącznie, mimowoli jednak pomyślał, że z powodu swej nieobecności, nie dowie się nazajutrz, czy młoda dziewczyna, którą tak kochał, była córką rekonwalescentki.
Obowiązek nakazywał mu jechać i nic na świecie nie byłoby go zatrzymało ani jednę chwilę dłużej.
Przyszedłszy do hotelu, udał się prosto na drugie piętro i lekko zapukał do drzwi.