— I nie miałaś pani żadnej odtąd wiadomości o mężu? — zapytał Grzegorz.
— Owszem proszę pana, miałam raz jeden...
— Kiedy i jaką? — spytał żywo Vernier.
— Po wyjściu ze szpitala... doręczono mi kopertę bardzo grubą, w kopercie była ćwiartka papieru z temi słowy:
„Kochana żono... ukochany mały Piotrusiu... Nie zobaczę was już więcej... nie zobaczę nigdy... Kochałem was z całej duszy... Nie raz wam powtarzałem, że bez wahania oddałbym za was życie... Nie były to wcale czcze słowa... Żegnam was!... Módccie się za mnie i nie oskarżajcie mnie...
— I nic w kopercie nie było więcej? zapytał Grzegorz.
— Było, proszę pana...
— Cóż takiego?
— Pani Tallandier jakby się zawahała.
— Domyślam się odpowiedzi pani... — ciągnął doktor — w kopercie były bilety bankowe.
— A więc tak... prawda... suma ogromna... piętnaście tysięcy franków...
Ale takiej sumy biedny mój mąż nie mógł zdobyć legalnie. Musiał się chyba poświęcić dla zapewnienia nam egzystencji... może dopuścił się kradzieży... przez przywiązanie do nas...
Niestety! nie zmniejszyłoby to winy i wolałabym umrzeć z głodu, aniżeli się dotknąć tych pieniędzy!...
Leżą nienaruszone, proszę pana... trzymam je, jako swięty depozyt, ażeby go oddać kiedyś, jeżeli się dowiem, do kogo należą.
Spełnię przynajmniej mój obowiązek.
Klaudjusz Marteau płakał z rozrzewnienia, a i po policzkach doktora Grzegorza Verniera dwie łzy spływały.