Po przejażdżce czołnem, obie pary, to znaczy Fabrycjusz Leclére i Matylda oraz Landilly i Adela powrócili do hotelu pod „Wielkim Jeleniem“.
Koleje żelazne przywoziły coraz więcej ciekawych.
Hotel pod „Wielkim Jeleniem“ przepełniony był gośćmi.
Pani Lariole zaczęła sobie powtarzać melancholijnie, że za tanio okna powynajmowała.
Najmniejszy otwór, na którym bądź piętrze, znajdował amatorów, co płacili po trzy luidory od osoby.
Pewien Anglik zapłacił pięćset franków za maleńką mansardę w sąsiednim domu, a pani Lariol za stół i materac dla przepędzenia nocy, ofiarował dziesięć luidorów.
Proces narobił ogromnej wrzawy, chciwi niezdrowych wzruszeń chcieli koniecznie widzieć spadającą głowę tego dziwnego przestępcy, którego silna wola nie zachwiała się ani w czasie badań, ani na posiedzeniach sądu kryminalnego.
Właścicielka z pod „Wielkiego Jelenia“ traciła zmysły, nic nie wiedziała, komu odpowiadać, komu służyć.
Przeważnie przybywali paryżanie.
Melun wyglądał świątecznie.
Kilku z przybyłych podeszło przywitać się z Fabrycjuszem i małym baronem.
Rozmowy ich toczyły się wszystkie o jednym przedmiocie.
Każdy coś opowiadał o egzekucji i o niewinnym skazańcu, o jego dziwnie romantycznych zbrodniach z dziwnemi warjacjami i dziwniejszemi jeszcze komentarzami.
Zawiadomiono kompanją w tej chwili, że obiad podany.
Sam widok nakrycia pobudzał już apetyt. Z odkrytej wazy z zupą rakową rozchodził się zapach przyjemny.
Zajęli miejsca przy stole i zaczęli rozmowę przy pierwszej łyżce zupy. Wtem na podwórzu dał się słyszeć głośny hałas dzwoneczków. Panny zerwały się od stołu i zbliżyły się do okna.
— A! cóż za przepyszne konie! — krzyknęła Adela. — Chodźcie i patrzcie!... Przysięgam na głowę Pascala, że jest co widzieć!