Bankier, powracając do hotelu, po odniesieniu listów na pocztę i zabraniu z apteki lekarstwa, przepisanego przez Grzegorza Vernier, przechodził przez korytarz, kiedy doszedł jego uszu głos dobrze mu znany. Aż zadrżał.
Dla wyjaśnienia wątpliwości użył najprostszego sposobu.
W Paryżu i przy każdej innej okoliczności byłby nie zaczepił pierwszy swojego siostrzeńca, czekałby aż się z nim spotka przypadkiem, ale gorące stawienie się za nim Joanny przełamało lody, jakie go dzieliły od syna swojej siostry. Był gotów zapomnieć o całej przeszłości Fabrycjusza i uwierzyć w jego lepszą przyszłość; szczęśliwym by był, podając przyjacielską rękę temu kuzynkowi, którego miał wzbogacić.
Wstępując na schody drugiego piętra, Fabrycjusz pomyślał, co też jego wuj od niego żądać będzie.
— Oto te numery, proszę pana — powiedziała Tiennetta, wskazując drzwi.
Młody człowiek lekko zastukał.
Po paru sekundach drzwi się otworzyły i pan Delariviére stanął na progu.
— Więc się nie omyliłem, to ty byłeś — mówił, wyciągając ręce do siostrzeńca.
Fabrycjusz pochwycił te ręce i zaczął je całować z taką czułą serdecznością, że myliłby najpodejrzliwszego. Jednocześnie zaś głosem wzruszonym szeptał:
— Mój wuju! kochany wuju!... jakże szczęśliwy jestem, że cię widzę! Kiedy przed chwilą oddano mi bilet wuja, oczom własnym wierzyć nie chciałem. Zdawało mi się to niepodobieństwem. Wuj tutaj! w Melun?
— Tak mój przyjacielu i to nie sam w dodatku.
Fabrycjusz zrobił minę zdziwioną.
— Jakto? — zapytał.
— Chodź...
Bankier zaprowadził siostrzeńca do chorej.
Joanna siedziała na łóżku, obstawiona poduszkami. Podała również rękę młodemu człowiekowi, uśmiechając się nieśmiało.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/84
Ta strona została skorygowana.