Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/94

Ta strona została skorygowana.

— To już zatem ułożone i skończone — rzekł — mam ci jednak zrobić jeszcze pewną propozycję i zdziwiłbym się bardzo, gdyby cię nie ucieszyła!
— O! kochany wuju, z góry ją przyjmuję.
— Czy jest coś, albo ktoś, coby cię zatrzymywał w Paryżu?
— Nie wuju!
— W takim razie nic ci nie przeszkodzi pojechać z nami do Ameryki, gdzie powracamy jeszcze na rok, skoro osiągniemy cel naszej podróży. Tym celem jest odebranie Edmy z pensjonatu, w którym przebywa od dzieciństwa. Jest już w wieku, w którym czas powrócić pod dach rodzicielski. Potrzebujemy wynagrodzić sobie nasze długie rozłączenie i cieszyć się nakoniec naszem dziecięciem. W Nowym Jorku obeznam cię z biegiem interesów i wyrzeknę się myśli zlikwidowania mojego domu bankierskiego, a ciebie postawię na jego czele, jako mego reprezentanta i wspólnika. Cóż na to powiesz?
— Wdzięczność więzi mi słowa w ustach... Ja twoim reprezentantem... wspólnikiem...
— No tak. Pozostawisz swoje cztery miljony w interesie i przy mojej radzie, a swojej usilnej pracy i inteligencji, nie będziesz potrzebował długo czekać na podwojenie swoich kapitałów. Ożenisz się, weźmiesz sobie ładną i dobrą żonę, dochowasz się pięknych dzieci i po szalonej młodości a pracowitym wieku w pełni sił, doczekasz się szczęśliwej i poważnej starości. Zgadzasz się na to?
Fabrycjusz, jak wszyscy ludzie silnej woli, nie dowierzał sam sobie. Obawiał się, albo nadto zimnym, albo nadto przesadzonym się okazać. To też za całą odpowiedź rzucił się w objęcia wuja, aby zapłakaną twarz ukryć na jego piersiach.
Milczenie było naturalnie daleko od słów wymowniejsze.
— Tak więc — odezwał się po chwili bankier — i to już postanowione?...
— Otwierasz mi, kochany wuju, wrota do przyszłości, o jakiej we śnie nawet marzyć nie mogłem, i na którą wcale nie zasłużyłem; że jestem najszczęśliwszym, to fakt, że będę najwdzięczniejszym bodaj z ludzi o tem przekonam cię drogi wuju...