Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/100

Ta strona została przepisana.

— Moje bezpieczeństwo! — powtórzył głosem drżącym, pojmując, że przestrachem zdradził się przed Amerykaninem. — To co pan przypuszczasz?
— Ja nie przypuszczam, jestem pewny! Czy masz mnie pan za głupca? Ten przedmiot, który się zarzucił na placu zbrodni, a którego się obawiasz, to pan zgubiłeś w fabryce w Saint Ouen, w nocy z 1-go na 2-gi stycznia...
— Milcz pan, milcz — wyjąkał bratobójca, drżąc całem ciałem.
— Nie lękaj się pan niczego. Tu mnie nikt nie może słyszeć.
— Mylisz się pan, przysięgam!
Magnetyzer wzruszył ramionami.
— Nie trudź się pan z zaprzeczeniem — wyrzekł następnie — byłyby to daremne słowa. Czy chcesz pan dowodu? Znajdowałeś się pan w Paryżu od 28 grudnia roku zeszłego, układając swój projekt. We wtorek 1-go stycznia, o godzinie kwadrans na siódmą, wziąłeś pan na dworcu kolei północnej bilet piewszej klasy do Berlina, udając w ten sposób alibi. Z dworca poszedłeś pan do fabryki, zkąd, po przeprowadzeniu do skutku swego pięknego zadania, udałeś się pan innym pociągiem do Berlina, gdzie stanęłeś nazajutrz wieczorem.
Robert był przygnębiony.
O’Brien z szyderstwem na ustach ciągnął dalej:
— Widzisz pan, że wszystko jest wiadomem od a do z.
— Ależ — wyjąkał bratobójca, nie myśląc już nawet o zapieraniu się — jakże się pan dowiedziałeś?