— Jak pan możesz liczyć na mnie — wyrzekł Robert, ściskając rękę magnetyzera. — Pomimo to wszystko jednak boję się jeszcze.
— Czego się pan nadewszystko boisz?
— Przedmiotu, który pozostawiłem bezwiednie w ręku kobiety, z którą walczyłem. Przedmiot ten obwiniać mnie będzie zawsze i może się stać kiedyś dowodem rzeczowym, przygniatającym.
— Cóż to za przedmiot?
— Brelok, który się zerwał z mego łańcuszka od zegarka; stanowił on pieczątkę.
— I może z pańskiemi cyframi?
— Nie, nie z mojemi, tylko z cyframi pierwszego męża mojej żony.
— A! do dyabła! Czy ten brelok oddany został sędziemu śledczemu?
— Tak, lecz on oświadczył, że to go nie naprowadzi na żaden ślad.
— Więc co panu na tem zależy?
W tejże chwili dwa razy zapukano do drzwi saloniku.
— Proszę — rzekł O’Brien.
Drzwi się otworzyły i wszedł Pomerańczyk.
— Druga wybiła, panie doktorze — odezwał się — w poczekalni niecierpliwi się dużo osób, między innemi stara niewidoma, przyprowadzona przez dziewczynkę, zapewne ośmioletnią... Przyszła pierwsza i dałem jej numer pierwszy.
Robert drgnął.
Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/103
Ta strona została przepisana.