Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/106

Ta strona została przepisana.

— Cicho bądź i słuchaj — rozkazał. — Zaraz zaczniemy. Przyjdzie tu ktoś, którego muszę bardziej uwikłać w sieci. Ty bardziej, niż zwykle, udawaj, że walczysz ze snem... Muszę się namyślić...
— Dobrze — odpowiedziała Ewa.
I usiadła na fotelu.
Ze swego stanowiska obserwacyjnego Robert Verniere nie tracił ani słowa z tego, co się mówiło w pokoju sąsiednim.
O’Brien nacisnął guzik dzwonka elektrycznego.
Natychmiast ukazał się Pomerańczyk.
— Wprowadź numer pierwszy — rozkazał magnetyzer.
Po chwili przekroczyła próg pani Sollier, którą Marta prowadziła za rękę.
Wchodząc do sali, powleczonej zupełnie na czerwono, i którą światło z zewnątrz, tamowane roletami czerwonemi, oświetlało w sposób prawie fantastyczny, dziecko, zdjęte dreszczem, zatrzymało się i przycisnęło do babki.
O’Brien zauważył wrażenie, sprawione na małej dziewczynce umyślnem dziwactwem obicia i umeblowania.
— Zbliż się, moja pieszczoszko — rzekł głosem bardzo łagodnym. — Nie bój się i przyprowadź bliżej osobę, z którą przyszłaś, bo zdaje się, że ona niewidoma?
— Tak, panie — odpowiedziała Weronika — jestem niewidoma.
Doktór ujął panią Sollier za rękę i zaprowadził aż do fotelu o dwa kroki na estradzie, gdzie panowała panna Mariani, przybraną w rodzaj peplonu z białej materyi.
Posadził ją.