— Opuść ten pokój i przenieś się do spalonej fabryki pana Verniere.
W ciągu sekundy czy dwóch, rysy Marty się ściągnęły.
Widać było, że mózg czyni wysiłki, ażeby być posłusznym suggestyi.
Wkrótce skrzywienie twarzy znikło.
— Jesteś już tam? — zapytał O’Brien.
— Jestem.
— Co widzisz?
— Robotników... Bardzo wielu robotników.
— Co robią?
— Pracują nad odbudowaniem fabryki.
— Spojrzyj w przeszłość... Cofnij się aż do nocy pożaru...
Twarz Marty zmarszczyła się znowu.
— Czy widzisz? — podchwycił doktor.
— Nie... Nie mogę.
— Rozkazuję ci widzieć...
Chwila milczenia... Potem dziecko zawołało:
— O! widzę... Widzę...
— Co?
— Płomienie... ogień wszędzie... otacza mnie.
Marta wydała okrzyk zgrozy i zaczęła drżyć całem ciałem.
— Nie masz się czego obawiać... zabraniam ci się bać! — rzekł O’Brien.
Wszelki ślad przestrachu zniknął.
Usłyszawszy krzyk, wydany przez wnuczkę, Weronika drgnęła od stóp do głowy.
Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/118
Ta strona została przepisana.