— Widzę go znowu... jest już daleko... na drodze... która skręca... zatrzymuje się...
— Gdzie?
— Przy domu, oświetlonym w nocy... A! to dworzec kolejowy... wchodzi tam... znika...
— Idź za nim ciągle.
— Widzę go, samego w wagonie pociągu, pędzącego szybko.. szybko...
— Co czyni?
— Liczy pieniądze, wyjęte z torby otwartej... dużo pieniędzy... banknoty... złoto...
O’Brien, aż do tej chwili oddany cały swemu doświadczeniu, przypomniał sobie raptownie o Robercie, którego jasnowidzenie dziecka mogło narazić na niebezpieczeństwo i powiedział sobie, że już dość daleko posunął suggestyę.
Marta we śnie ścigała dalej bratobójcę.
— Powraca... powraca... — rzekła nagle — widzę go...
— Gdzie? — zapytał Amerykanin.
— Tam... on jest tam — odpowiedziało dziecko, wyciągając rękę ku drzwiom, po za któremi znajdował się Robert.
Pot zimny zrosił skronie O’Briena.
Gdyby Weronika Sollier nie była niewidomą, to słowa i ten gest byłyby dostateczne, ażeby zgubić brata Ryszarda.
Magnetyzer zachował całą przytomność umysłu.
— Nie powinnaś go widzieć — odparł rozkazująco.
Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/120
Ta strona została przepisana.