— Widzisz, babciu, jego pokochałam. Jego spojrzenie i wzrok są tak łagodne, że idą mi do serca... i on może ci wzrok przywrócić... Nie potrafiłabym ci wytłomaczyć, bo ja sama sobie nie tłomaczę, ale mam zaufanie do niego... zdaje mi się, że to jemu, tylko jemu będziesz zawdzięczała, że kiedyś będziesz mogła patrzeć na mnie oczyma, które mnie widzieć będą!...
— Ona kocha swego brata... — pomyślała Weronika. — Kocha go instynktownie, ani się domyślając, jakie ich z sobą łączą blizkie węzły. Bóg nas nie opuścił zupełnie. Może ona ma słuszność... Może panu Henrykowi Savanne będę wzrok zawdzięczała.
Weronika i Marta powróciły do sali restauracyjnej, która, po odjeździe rodziny Vernierów, znów się zapełniła gośćmi.
Robotnicy obchodzili dalej uroczystość, pijąc. Wesołość, powściągana dotąd obecnością osób urzędowych, stawała się swobodną.
Śmiano, się, zaczynano śpiewać.
Stół pośrodku został już usunięty.
— Szkoda, że pryncypał nie zamówił orkiestry — odezwała się młoda żona jednego z mechaników fabrycznych. — Bylibyśmy potańczyli trochę...
— Nie mógł tego zrobić odparł jeden z robotników — zanadto świeża jest śmierć jego brata.
— Ale my i tak moglibyśmy potańczyć — zauważył Vide-Gousset, który przypadkiem nie był jeszcze pijany.
Na myśl o tańcu, serca żywiej zabiły.
Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/154
Ta strona została przepisana.