Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/155

Ta strona została przepisana.

— Tak, tak... — odezwało się kilka głosów — potańczymy.
— Bez muzyki! zawołał stary Szymon.
— Będzie muzyka, jeśli zechcecie — podchwycił Vide Gousset.
— A to jaka?
— Pani Weronika i Marta niech tylko zagrają na katarynce, a zaraz będziemy mieli kontredanse, walce, polki, czego dusza zapragnie!
— Doskonała myśl! doskonała.
Kobiety otoczyły niewidomą, prosiły ją, błagały.
— Babcia jest bardzo zmęczona, moi dobrzy przyjaciele — odpowiedziała Marta. — Potrzebuje odpoczynku i snu, ażebyśmy mogły jutro zrana wcześnie wyruszyć na wędrówkę.
— A! gdyby tu był Magloire! — zawołała Marya.
Na te słowa żalu, wyrażone tak naiwnie i gorąco, odpowiedział głos dźwięczny i wesoły:
— Potrzeba Magloira! To jest Magloire!
I mańkut, torując sobie przejście wśród gromadek, stanął na środku wielkiej sali.
Okrzyk, pełen zapału, przywitał jego przybycie.
Marta, krzyknąwszy z radości, rzuciła się ku niemu, a Weronika wyciągnęła ręce.
Magloire najpierw ku niej pobiegł.
— Jestem, jestem, babciu! — rzekł, tuląc ją do serca z uniesieniem — i jestem szczęśliwy z dobremi nowinami... Mama Magloira miewa się jaknajlepiej, a nawet już całkiem silna, a ja wracam, ażeby was już nie opuścić... Ucałuj mnie i ty, dzieweczko... i ty także, Maryo...