Ujrzała się otoczona ciemnością, ciemnością nieprzeniknioną, bardziej nawet, niż noc najczarniejsza.
Nie pojmując jeszcze, swego nieszczęścia, sądziła, że ostatni jeszcze bandaż zasłania jej oczy.
— Zdejmcie mi ten bandaż, proszę — wyrzekła — chciałabym już wydostać się z ciemności.
Nikt nie odpowiedział.
Ręce podniosła ku twarzy i palce, rozpalone gorączką, dotknęły oczu.
Ciemność panowała ciągle.
— Czy to noc? — zapytała.
To samo milczenie.
— Ależ ja nic nie widzę! nic! — zawołała nieszczęśliwa.
Doktór ujął ją za ręce.
— Odwagi! biedna kobieto! — wyszeptał głosem wzruszonym — odwagi!.. Potrzeba ci jej bardzo...
Te słowa, a raczej sposób, w jaki były wyrzeczone, rozświetliły nagle umysł Weroniki.
Zrozumiała.
Jęk głuchy wydarł się z jej piersi, poczem wyjąkała z rozpaczą:
— Ślepa! jestem ślepa!.. O mój Boże!
Ażeby ją trochę pocieszyć, doktór Sermet rzekł:
— Jakkolwiek jest wielkie to nieszczęście, powinnaś — się pani uważać za szczęśliwą?
— Szczęśliwą!.. powtórzyła.
— Tak, ponieważ życie pani uratowane, wbrew wszelkim przewidywaniom. Kiedy panią przyniesiono tutaj, uważałem stan pani, jako zupełnie rozpaczliwy!
Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/17
Ta strona została skorygowana.