O’Brien niepostrzeżenie wylał resztki ohydnego koniaku na podłogę, potem wyjąwszy luidora z kieszeni i trzymając go w palcach, zbliżył się do Marty i pokazał go jej, podsuwając wprost przed oczy.
Dziecko, na widok błyszczącego metalu, wyraźnie zadrżało nerwowo, i spojrzenie jego utkwiło się w tarczy złotej, od której jakby nie mogło się oderwać.
Magnetyzer miał uśmiech na ustach.
Doświadczenie, którego spróbował, udało się zupełnie.
Marta była w wysokim stopniu wrażliwa na magnetyzowanie.
— To dla twej babci, moja pieszczoszko — rzekł do niej — i za każdym razem, gdy was spotkam, dam wam tyle.
Równocześnie włożył luidora do ręki dziecku, któremu, jak widział, powieki drgały szybko.
— Dziękuję panu za babcię — wyrzekła dziewczynka głosem zmienionym.
O’Brien zapłacił za kieliszek koniaku i znikł.
— Babciu, zgadnij, co nam dał ten pan — rzekła Marta.
— Nie wiem, moja pieszczoszko.
— Pięknego luidora, nowiusieńkiego, na dwadzieścia franków.
— Niech będzie błogosławiony — wyszeptała niewidoma — i niech mu to przyniesie szczęście.
Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/170
Ta strona została przepisana.
XXI.