Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/22

Ta strona została przepisana.

— Magloire!.. Mój dzielny Magloire! — rzekła pani Sollier, wyciągając ręce w stronę, gdzie dawał się słyszeć głos wnuczki.
Mańkut zbliżył się i, nachylając się ku niej, pocałował serdecznie, nie wyrzekłszy jednak słowa.
Dusiło go wzruszenie, łkania ścisnęły mu gardło.
Weronika przycisnęła go do piersi.
— Lepiej byłoby, ażebym umarła, nieprawdaż? szepnęła mu do ucha.
— Nie... nie... Nie mów pani tego — odpowiedział dzielny chłopiec, usiłując odzyskać głos i trochę spokoju.
— Ale cóż ja uczynię? — podchwyciła Weronika — co z sobą pocznę?.. Nie mam nawet nikogo, ktoby mnie mógł prowadzić.
— O! babcin, babciu!.. — przerwała Marta — nie mów tego. Czyż ja przy tobie nie jestem i czyż nie będę zawsze... ażeby ci służyć za przewodniczkę, ażeby cię pielęgnować...
— Pieszczoszko droga, skarbie mój drogi, cóż ty poradzisz, ty, taka młoda, taka słaba, przy chorej, niedołężnej, przy ślepej?
— Ja wszystko będę mogła uczynić, babciu... Biedne oczy twoje nie widzą, lecz moje będą widziały na miejscu twoich...
I wargami drżącemi całowało dziecko powieki Weroniki, która ze wzruszenia drżała całem ciałem.
Magloire wmieszał się.
— Możesz, pani Sollier, liczyć na dziecko — wyrzekł. — Od czasu strasznego nieszczęścia, które cię uderzyło, poznała przy mnie wiele rzeczy, trudności życiowe,