Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/220

Ta strona została przepisana.

— Racz pan usiąść — rzekł lokaj, podając krzesło — zaraz uprzedzę pana barona.
Robert nie siadł.
Służący wyszedł, wrócił jednak za kilka sekund i, podniósłszy portyerę, dał znak gościowi, że może wejść.
Robert przestąpił próg gabinetu barona Wilhelma Schwartz.
Ten siedział przy biurku, paląc wiecznie grube cygaro i lewą ręką głaszcząc piękną brodę jasną.
Nie wstał nawet przy wejściu Roberta, a wyraz twarzy jego nie miał w sobie nic ujmującego.
— Spodziewałem się pana wcześniej, panie Verniere — rzekł doń tonem suchym.
— Dlaczego wcześniej? — zapytał nowo przybyły z wyraźnym spokojem.
Baron Schwartz uśmiechnął się złośliwie.
— Bo przypuszczałem, żeś pan dość sprytny, aby dobrze zrozumieć słowa mego listu — odpowiedział.
Robert odparł:
— Sprytu, jaki przypuszczał pan we mnie, może mi brak, ale wyznaję, że listu pańskiego nie rozumiem dotąd.
Prusak rzucił na Roberta szczególne spojrzenie.
— A jednak przyszedł pan... — podchwycił.
— Przez ciekawość. Ażeby szukać rozwiązania zagadki, którą mi pan postawił, i wreszcie przez wzgląd na pana, przedstawiającego naród, który mi niegdyś okazał życzliwość.
— Schwartz ukłonił mu się ręką.
— Szczęśliwy jestem, że słyszę od pana taką mowę — rzekł tonem, wyraźnie złagodzonym — dowodzi to,