Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/232

Ta strona została przepisana.

Czoło Roberta okryło się potem.
Człowiek, którego znamy, człowiek, którego poznaliśmy w jego uczynkach, nie mógł się obrażać na te propozycye.
Zepsuty do szpiku kości, chciwy pieniędzy, przejęty strachem sądu przysięgłych, rusztowania, pragnący bardziej niż kiedykolwiek życia hulaszczego i rozwięzłego, nie miał żadnych skrupułów, gotów był całkiem się zaprzedać, lecz nie chciał się oddać niezwłocznie.
Zapytał się sam, czy te miliony pokryją bezkarność, jaką mu przyrzekano, czy nie kryją w sobie jakiej zasadzki.
Gdy milczał baron Schwartz powtórzył:
— No czy się zgadzamy?
— Trzeba mi czasu do namysłu — odpowiedział Robert głosem głuchym.
— Czy to ukryta odmowa? ne.
— Nie. Ja nie odmawiam, lecz chcę się namyślić.
Przecież zrozumiałeś mnie pan dobrze?
— Tak.
— Więc dlaczego się pan wahasz?
— Bo, powtarzam panu, zastanowienie jest konieczne. Nie można brać tak lekko postanowienia tak ważnego.
— Niech i tak będzie. A list cyfrowany?
— Nie zrobię z niego użytku, powinieneś pan to zrozumieć, tylko w razie napaści z pańskiej strony. Możesz więc pan być spokojny, jak ja nim jestem.
— Byłeś pan u O’Briena w przeddzień jego zniknięcia?