Daniel poszedł do salonu, gdzie nań czekano.
Zasiedli do stołu.
Po obiedzie udano się do parku, dla przechadzki nad brzegami Marny, mało uczęszczanemi, prócz niedzieli.
Alina szła pod rękę z Danielem.
Pani Verniere postępowała obok nich, unosząc się nad pięknościami krajobrazu, który się roztaczał przed jej oczyma zachwyconemi i który słońce zachodzące złociło wszystkimi swymi ogniami.
Matylda i Henryk szli zwolna za nimi.
Młoda dziewczyna jakby umyślnie zwolniła kroku, ażeby dać się bardziej wyprzedzić przez idących na przodzie.
Podążano zwolna ku mostowi Champigny.
Nie zdając sobie sprawy z życzenia Matyldy, Henryk chciał iść prędzej.
Położyła mu rękę na ramieniu.
— Idź wolniej — rzekła do niego półgłosem — mam z tobą do pomówienia i pragnę, ażeby pani Verniere nie mogła mnie słyszeć.
Henryk spojrzał na nią ze ździwieniem.
— Tak — podchwyciła młoda dziewczyna, czytając w oczach kuzyna ździwienie. — chcę z tobą pomówić i to w twoim interesie... Nie miejże tak ździwionej miny i posłuchaj mnie...
— Cały jestem w słuch zamieniony, moja droga kuzyneczko — odparł Henryk z uśmiechem. — Cóż to, czy jestem czem zagrożony?
— A tak.
— Cóż znowu?
Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/286
Ta strona została przepisana.