Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/319

Ta strona została przepisana.

— Raz jeszcze dziękuję panu sędziemu — rzekł — znalazłem w pańskim gabinecie wszystko, co mi było potrzebne, prócz marek. Poproszę pańskiego ogrodnika, ażeby mi kupił je i nalepił, przed oddaniem na pocztę...
— Po co odrywać ogrodnika od roboty — przerwał Filip. — Ja pójdę się przejść na stacyę, a po drodze znajdę marki.
— Idź, jeżeli ci się podoba — odrzekł Robert — dla mnie najgłówniejsza, ażeby ten list odszedł.
I dał kopertę pasierbowi.
— A i wy, moje dzieci, mogłybyście towarzyszyć panu de Nayle, dla nabrania trochę ruchu — rzekł Daniel Savanne do córki i synowicy Roberta.
— I owszem, proszę ojczulku — rzekła żywo Matylda — będzie nam przyjemnie towarzyszyć panu Filipowi... Chodź, Alino, weźmy parasolki, bo słońce dopieka.
Po chwili wszyscy troje znajdowali się już za willą, na drodze do stacyi.
Szli zwolna.
Filip nie mówił ani słowa.
Alina czuła się zakłopotaną, zmieszaną...
Matylda tylko sama ponosiła cały ciężar rozmowy, a raczej monologowała, mówiąc o byle czem, aby tylko nie dać zapanować milczeniu.
A gawędząc tak, myślała:
— Gdybym mogła dać mu do zrozumienia, że Alina jest narzeczoną mojego kuzyna.
Sposób na to znalazła wreszcie.