Mąż jej stawał się wreszcie takim człowiekiem, o jakim marzyła.
∗
∗ ∗ |
Weronika Sollier i Marta wśród spiekoty słonecznej odbyły zwykłą wędrówkę i około godziny pierwszej zatrzymały się w restauracyjce, położonej przy moście Champigny, ażeby się posilić przed udaniem się do parku Saint-Maur, który był dla nich zyskowniejszym od innych.
O’Brien, który właśnie siedział w tej restauracyi, widział, jak przybyły znużone.
Wiedząc, że przechodzić będą tędy, czekał na nie, gotów je śledzić, skoro tylko opuszczą skromny zakład, gdzie się zatrzymały.
Godzina druga wybiła na kościele w Champigny, gdy udały się w dalszą drogę.
Niewidoma jakby się pokrzepiła posiłkiem, lecz Marta, przeciwnie, wydawała się zupełnie wyczerpaną.
Nerwowo tylko dopomagała pani Sollier do pchania katarynki.
Przeszły przez most, kierując się do stacyi Champigny, ale gdy przybyły na drogę, prowadzącą nad brzegiem rzeki, Weronika zatrzymała się.
Nagle zabrakło jej sił.
— Coraz goręcej, pieszczoszko — rzekła. — W willach parku Saint-Maur każdy zapewne siedzi teraz w domu... Kto zechce sobie przeszkadzać, gdy zagramy nasze piosenki... Moglibyśmy jeszcze trochę odpocząć, czekając, aż słońce zejdzie niżej... Upał mi dziś dokucza.