— I mnie także, babciu — odpowiedziała dziewczynka. — Czuję się bardzo znużoną. Chodźmy nad brzeg Marny, wiesz, tam, gdzie, jak ci powiedziałam, taka piękna trawa i taki cień od kasztanów i wielkich drzew na wybrzeżu. Będziemy w cieniu i zaczekamy, aż upał największy trochę przejdzie.
— Dobrze, to poprowadź mnie... Przyjemnie będzie usiąść na trawie pod dużemi drzewami.
O’Brien, który podążył za nimi, nie tracił z oczu żadnego z ich poruszeń.
Weronika i wnuczka przeszły pod mostem kolejowym.
Przyśpieszył kroku i zobaczył wkrótce, jak niewidoma i dziecko zatrzymały się, zostawiły katarynkę przy parkanie, obok sztachet, i usiadły, a raczej położyły się na trawie.
O’Brien posunął się ukradkiem do drzew, stojących nad brzegiem rzeki. Tu usiadł i przyglądał się uważnie.
Po niejakim czasie zobaczył, że ociemniała wyciągnęła się na trawie obok wnuczki.
— Obie chcą spać... — rozmyślał.
Zaczekał jeszcze dziesięć minut, wstał i zwolna przeszedł tuż obok nich.
Dziecko spało już snem głębokim, lecz pani Sollier czuwała jeszcze, gdyż na odgłos bardzo nawet cichy kroków przechodnia, podniosła się nawpół.
Babka i wnuczka znajdowały się właśnie naprzeciw sztachet posiadłości Daniela Savanne.
Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/337
Ta strona została przepisana.